Tak jak pisałem, poniżej krótka relacja z mojego wyjazdu na 61. Elefantentreffen
Na tegorocznego Elefanta wybraliśmy się w trzy motocykle - Rusek z silnikiem BMW i przyczepą amunicyjną, na której jechał nasz namiot, eMZeta z 66r i moja Jawa 350 TS. Wystartowaliśmy o 3 nad ranem w poniedziałek - mieliśmy do zrobienia ok 600 km. Na początku warunki były ok - najważniejsze, że nie padało, temperatura ok -8. Poza zamarzającymi rękami i nogami, największym problemem był zamarzający wizjer - każdy oddech powodował nową warstwę lodu, nie pomagały żadne pin-locki, a antifogi pozamarzały. W sumie jechaliśmy 16h robiąc przerwy co 60-80km. Nasz prędkość przelotowa to ok 70km/h (ze wskazania GPS). Ostatnie 2h jazdy to była walka o przetrwanie - jedyne co widziałem to czerwone światełko przede mną, w momencie gdy temperatura spadła do -15 to pierwszy raz w życiu poczułem, że od zimna może zacząć boleć - zwłaszcza dłonie:)
O 21 zameldowaliśmy się pod Pilznem u naszego znajomego księdza.
Następnego dnia, zanim się pozbieraliśmy była 14ta. Mieliśmy do zrobienia 200km po górach. Od początku nie było łatwo. Na stacji, przy zdejmowaniu butów wysypywał się z nich szron. Przy granicy z Niemcami zaliczyliśmy rekord -17 stopni. Na teren zlotu dojechaliśmy po 20tej. Były już porozstawiane pojedyncze namioty, a całe pole było przysypane półmetrową warstwą śniegu. Ja co roku mieliśmy problemy, żeby wspiąć się pod górę. Przyczepę musieliśmy wypakować na dole i wciągnąć ją ręcznie. Na szczęście udało nam się znaleźć kawałek odśnieżnego przez pług terenu. Tam też robiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko. Kolejne 4 dni to były typowo zlotowe klimaty - siedzenie przy ognisku, odwiedzanie znajomych, jedzenie i picie spanie w namiocie przy temperaturach -12 -15 to osobny temat. Niby mieliśmy ze sobą piecyk, ale on dogrzewał namiot na godzinę, jak gasł to momentalnie robiło się tyle samo stopni co na zewnątrz. Za to klimat tegorocznego zlotu to było coś w dzień słoneczko, wszędzie śnieg, widoki takie, że człowiek cały czas się uśmiechał Spakowaliśmy się w piątek po południu i zgodnie z planem ruszyliśmy do naszego księdza. Na podjazdach zerwał się łańcuch w eMZecie - godzinę zajęło poskładanie go. Później padły stopy w rusku i światła w eMZecie. Wieczorem dojechaliśmy na miejsce. To jest najprzyjemniejszy moment wyjazdu - kiedy po 4 dniach wchodzi się do ogrzewanego pomieszczenia W sobotę mieliśmy wolne - planowo dzień miał być przeznaczy na naprawy, ale koniec końców nikt się za to nie zabrał cały dzień siedzieliśmy przy piecyku i piliśmy czeskie piwo. W międzyczasie zaliczyliśmy mszę po czesku. W niedzielę udało nam się pozbierać w miarę wcześnie i o 9 byliśmy już w drodze. Wszystko szło bardzo dobrze, ale po przekroczeniu granicy z PL zatrzymała nas policja i eMZeta straciła dowód... brak słów na coś takiego - przejechaliśmy tyle km i zarówno w Czechach jak i w Niemczech policja nam machała i pozdrawiała, a u nas się przypieprzyli. Ale najgorsze miało dopiero nadejść na 5km przed domem zatarłem silnik w mojej Jawie - chyba trochę przesadziliśmy z prędkością. Do garażu dojechałem na linie, holowany przez Ruska. Był to najfajniejszy Elefant na jakim byłem (to mój 4 raz) - zaliczyłem zlot w śniegu i Elefantowo czuje się spełniony Teraz muszę udać się do garażu ogarnąć motocykl i zabrać się za doprowadzanie go do ładu - w tym roku dostał ostro w kość